piątek, 29 marca 2019

Cześć!

Mam dzisiaj coś dla wszystkich łasuchów - wegańskie, bezglutenowe gofry, dzięki którym każdy poranek czy też podwieczorek będzie jeszcze lepszy! Mam nadzieję, że i ten przepis przypadnie Wam do gustu!

Do tak przygotowanych gofrów możecie dołożyć takie dodatki, jakie akurat macie pod ręką! Orzechy, dżemy, masła orzechowe, pasty, domową nutellę, owoce, ziarna, syropy - wszystko zależy od Waszej inwencji twórczej :)


Do przygotowania takich wegańskich gofrów potrzebujecie:
  • 1 szklankę mąki gryczanej
  • 1/4 szklanki mąki z tapioki
  • szczyptę soli morskiej
  • pół łyżeczki cynamonu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki suszonego imbiru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta mielonych goździków
  • szczypta kardamonu (niekoniecznie)
  • 1 szklanka mleka roślinnego (u mnie ryżowe)
  • 2-3 łyżki syropu klonowego lub słodzika
  • 1 łyżka oleju kokosowego
  • 1 łyżeczka soku z cytryny

W osobnym naczyniu mieszamy syrop klonowy lub słodzik z sokiem z cytryny, mlekiem oraz rozpuszczonym olejem kokosowym. Całość odstawiamy na 5 minut.


Do większej miski przesiewamy mąki, dodajemy sól, proszek do pieczenia, przyprawy. Całość dokładnie mieszamy.


Mleko z dodatkami wlewamy do produktów sypkich i dokładnie mieszamy do połączenia się masy.


Gofry pieczemy w maxymalnie rozgrzanej gofrownicy na rumiany kolor. Po upieczeniu odstawiamy na kratkę do odparowania, aby były chrupiące lub od razu się zajadamy.



Ciekawą opcją przy takich gofrach jest fakt, że można do nich dodać niemal wszystko, zjeść z cukrem pudrem, dżemem, bitą śmietaną, dowolnymi owocami, świeżymi, bądź mrożonymi. 


U mnie gofry były w wydaniu z dżemem z owoców leśnych, czekoladowymi, wegańskimi lodami, poszatkowanymi orzechami i pomarańczą - niebo w gębie! Po takim śniadaniu aż chce się żyć!

A Wy? Jecie takie śniadania, gdy macie więcej czasu? A może to właśnie w weekendy serwujecie sobie taką ucztę? 

czwartek, 21 marca 2019

Cześć!

Dzisiaj na blogu mam dla Was odmienny wpis. Coś, co w sumie jeszcze na blogu się nie pojawiło, ale jest to dla mnie dość ważny temat. 


Jeśli regularnie czytacie mojego bloga to wiecie, że:

  • nie lubię marnowania jedzenia, a co za tym idzie - pieniędzy,
  • nie jestem zwolenniczką wszechobecnego plastiku,
  • lubię ciekawe i designerskie rozwiązania, które przy okazji są mega praktyczne!
Tak samo jest w przypadku napojów na wynos, które obecnie możemy zamówić niemal na każdym kroku: herbata, kawa, smoothie, koktajl, woda smakowa, drink, lemoniada... Możliwości jest naprawdę wiele! 


Dlaczego zdecydowałam się na kubek termiczny? Głównie z powodów praktycznych. Czasami wybieram się w dłuższe trasy samochodem. Niekiedy potrzebuję zastrzyku kofeiny, by nie zasnąć za kółkiem. Swego czasu korzystałam z kubków, które znajdowały się na stacjach benzynowych, ale powoli przerażała mnie wizja śmieci, które produkuję dla chwilowej przyjemności.


Contigo jest dość rozpoznawalną marką, jeśli chodzi o kubki termiczne, dlatego też zdecydowałam się na ten model. Kolorystycznie najbardziej mi odpowiadał. Praktycznie też sprawdza się naprawdę dobrze.


Dane techniczne kubka termicznego:
  • wysokość: 16,5 cm
  • średnica dna: 6 cm
  • pojemność: 300 ml
  • materiał wykonania: stal nierdzewna, tworzywo sztuczne (BPA free)

Z powodzeniem trzyma ciepło kawy (do 3 godzin, ale kawa znika o wiele szybciej :)), z zimnymi napojami nie miałam jeszcze okazji próbować, ale z tego, co zdążyłam przeczytać na karcie tego produktu to czas trzymania temperatury napojów zimnych wynosi do 10 godzin. Według mnie to naprawdę imponujący wynik!


Jaki kubek termiczny? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami, ponieważ wszystko w tym przypadku zależy od Waszych preferencji. Może trzymanie ciepła na dłuższy czas jest dla Was ważniejsze? A może nie będziecie zbyt często używać takiego kubka i nie chcecie na niego wydawać sporej sumy pieniędzy? 


Kubek termiczny Contigo składa się z podwójnych ścianek, dzięki czemu straty ciepła/zimna są o wiele mniejsze. Ścianki są izolowane próżniowo.


Kubek został wykonany ze stali nierdzewnej, która jest odporna na uszkodzenia. Tylko te osoby, które sporo podróżują, bądź wszędzie ze sobą mają taki kubek wiedzą, jak wiele musi on przejść z nami :) 


Elementy wykonane z tworzywa sztucznego są wolne od BPA, więc w tym przypadku możemy być spokojni o nasze zdrowie. Co ciekawe, pokrywkę od tego kubka z powodzeniem można myć w zmywarce - to także spore ułatwienie!

Kubek został wyposażony w system zamknięcia, który zapobiega przypadkowemu rozlaniu się napoju. 

Jak korzystać z takiego kubka na mieście/w trasie? 
Gdy wybieramy się do kawiarni lub miejsca, gdzie znajduje się nasz ulubiony napój albo nawet na stację benzynową - zabieramy ze sobą kubek. Prosimy sprzedawców lub osoby obsługujące do umieszczenia napoju we własnym kubku i już :) W większości wypadków nie otrzymacie odmowy!


Co ważne - kubek możemy z powodzeniem obsługiwać jedną ręką, co jest niesamowicie pomocne w przypadku prowadzenia samochodu. Na ten moment muszę przyznać, że kubek spełnia moje oczekiwania w 100%, zobaczymy w lecie, jak będzie sprawdzał się w przypadku napojów zimnych, ale wiążę z nim spore nadzieje :)

wtorek, 19 marca 2019

Cześć!

Niejednokrotnie wspominałam o tym, jak bardzo lubię wszelkie pasty na kanapki, smarowidła, musy itp. W dzisiejszym wpisie pojawi się pasta, która powstała w mojej kuchni zupełnie przypadkowo, w przypływie tzw. czyszczenia lodówki :)

Jestem wielką fanką wykorzystywania wszystkich produktów do końca i nie lubię marnowania jedzenia. Jeśli wiem, że czegoś nie jestem w stanie przejeść - mrożę lub wekuję albo... zapraszam rodzinę :) Wszyscy są zadowoleni!

Do wykonania tej pasty zużyłam:
  • pół awokado
  • 2 łyżeczki czerwonej pasty curry
  • około 100 gramów ugotowanego batata
  • przyprawy i sól oraz pieprz do smaku
Awokado jadłam samodzielnie do innego śniadania i połowa samoistnie została w lodówce, batat ostał mi się z przygotowywania placuszków gryczanych, a czerwona pasta curry to must have w mojej lodówce, ona akurat też była na wykończeniu.


Wszystkie składniki umieszczam w malakserze z ostrzem "S". Całość blenduję na gładką masę. Ważne, aby awokado było naprawdę dojrzałe, właśnie wtedy powstanie nam maślana konsystencja. Do własnych upodobań dodaję sól oraz pieprz.


Tutaj, tak jak w przypadku przygotowywania niemal wszystkiego, co trzeba zblendować, liczy się cierpliwość i duża moc blendera :) Po kilkukrotnym zebraniu pasty ze ścianek i kilkukrotnym blendowaniu otrzymujemy gładką pastę. Jeśli zostanie gdzieś jakaś grudka, kawałeczek batata czy awokado nie trzeba się przejmować.


Tak przygotowaną pastę wsadzam do słoiczka i przechowuję w lodówce do tygodnia. Pasta idealnie nadaje się jako smarowidło na kanapki, dodatek do wytrawnych naleśników, placuszków. Jest lekko pikantna w smaku, równoważy to słodycz batata, a awokado nadaje całości niesamowitej konsystencji.

To jak, wypróbujesz ten przepis?

piątek, 15 marca 2019

Cześć!

Jak wiecie, lubuje się we wszelkiego rodzaju pastach, dipach, musach.

Na moim blogu pojawił się już przepis na domowe masło orzechowe, krem z batata, pasta ze słonecznika i pieczarek. Mam nadzieję, że i ta pasta przypadnie Wam do gustu, mimo, że dla mnie samej była zaskoczeniem. Nie przepadam za chałwą, ale pasta tahini trafiła do mnie pod każdym względem!


Przygotowanie pasty tahini jest banalnie proste, potrzebujecie kilku składników, by już za kilka chwil móc cieszyć się tym niesamowitym smakiem i aromatem, którego nic nie jest w stanie Wam zastąpić. 

Przygotuj sobie:
  • niepełną szklankę sezamu (białego)
  • około 2 łyżek oleju (u mnie rzepakowy)
  • sporą dozę cierpliwości
  • dobry malakser/blender ręczny


Sezam należy przyprażyć na patelni, uważając oczywiście na to, aby się nie przypalił. W przeciwnym razie będzie gorzki i nie nada się już do wykorzystania jako pasta tahini/tahina. Sezam prażymy do zarumienienia. Ja prażyłam po około 1/3 szklanki na jedną porcję. 


Każdą przyprażoną porcję przesypywałam do naczynia, w którym później całość blendowałam. W moim przypadku był to malakser z ostrzem "S".


Tutaj sezam po kilku parosekundowych sesjach blendowania. Gdy sezam zaczyna przylegać do ścianek naczynia, zbieram go łyżką i mieszam całość, a później ponownie blenduję. 


Czynność powtarzam kilkukrotnie/kilkunastokrotnie (w zależności od ostrzy i mocy blendera) do uzyskania jednolitej masy. 

Dlaczego w ogóle warto zaprzątać sobie głowę tahiną? Czy warto mieć ją w swojej kuchennej szafce?

Skoro tworzę ją w swojej kuchni i poświęcam jej osobny wpis, to odpowiedź może być tylko jedna - oczywiście, że warto!

Pastę tahini najczęściej dodaje się do humusu i potraw azjatyckich, więc jeśli z takimi smakami Ci po drodze - czytaj dalej! Główną zaletą tahini jest fakt, że można ją dodać do niemal wszystkiego - do potraw na słono i słodko, do deserów, ciast, past kanapkowych, dań mięsnych, dań makaronowych... Kombinacji jest naprawdę wiele. 

Sezam kryje w sobie wiele dobroci, a są nim m.in.:
  • żelazo - pomocne przy leczeniu anemii i niedoborów żelaza,
  • wapń - zwiększa gęstość kości, obniża ryzyko osteoporozy u osób starszych,
  • magnez - działa przeciwcukrzycowo, obniża poziom glukozy w osoczu u diabetyków,
  • cynk - poprawia kondycję skóry, włosów i paznokci,
  • miedź - redukuje bóle i opuchlizny związane ze stanami zapalnymi stawów.
Same zalety! Mam nadzieję, że tym wpisem zmotywowałam Cię do spożywania większej ilości sezamu w swoim codziennym jadłospisie, a także do przyrządzenia pasty tahini!


Na koniec zblendowaną masę przekładam do słoiczka. Przechowuję w szafce, w temperaturze pokojowej, w ciemnym miejscu.

To jak? Masz już przygotowany blender?

wtorek, 12 marca 2019

Cześć!

Zdarza się u Was czasami tak, że zostają Wam białka po przygotowywaniu jakiegoś ciasta, deseru lub dania? Co z nimi zazwyczaj robicie? Jestem ciekawa Waszych kulinarnych doświadczeń i trików!

Ja tym razem postawiłam na słodki, smaczny i mocno czekoladowy mus czekoladowy, który po odstaniu zamienia się w delikatną i puszystą piankę. Czas umilić sobie to oczekiwanie na wiosnę! Mam nadzieję, że ten przepis jak najbardziej przypadnie Wam do gustu! 


Z tego przepisu wyszły 4 porcje deseru. Do jego przygotowania potrzebne są:

  • 4-5 białek jaja kurzego
  • 20 g cukru pudru
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady (u mnie 85%)
  • szczypta soli lub kilka kropel soku z cytryny

Czekoladę łamiemy na mniejsze kawałki. Do garnka wlewamy wodę, na garnku umieszczamy szklaną miskę, do niej wrzucamy czekoladę podzieloną na kostki. UWAGA: miska nie może dotykać tafli wody. Ustawiamy na średni płomień i od czasu do czasu mieszamy do całkowitego rozpuszczenia czekolady.


W międzyczasie zabieramy się za białka. Do białek dodajemy szczyptę soli lub soku z cytryny i ubijamy. Powoli, partiami, dodajemy cukier puder dalej ubijając do powstania pięknej piany. Po odwróceniu naczynia, w którym białka były ubijane nic nie powinno się z niego wylać. 


Tak ubite białka łyżka po łyżce dodajemy do rozpuszczonej w kąpieli wodnej czekolady i energicznie, szybko całość mieszamy trzepaczką. Przy tej czynności przydaje się pomoc drugiej osoby. Dodajemy dalej łyżka po łyżce białka i mieszamy za każdym razem. 

Gdy składniki wyraźnie połączą się w jedną masę i całość będzie puszysta - przelewamy gotowy deser np. do szklanek z węższym dnem, kieliszków po winie, pucharków do lodów. Tutaj dowolność, ma być Wam wygodnie jeść :)


Mus w naczyniach wsadzamy do lodówki na co najmniej 2 godziny. Mus ładnie zgęstnieje, nabierze formy. Przygotowany deser można posypać wiórkami kokosowymi, dodać do niego startą na tarce czekoladę, dodać ulubioną przyprawę lub jeść taki, jak został przygotowany.

Smacznego!

niedziela, 10 marca 2019

Cześć!

Pora na coś, co zachwyci Was swoją konsystencją, smakiem i aromatem. Potrzebujecie niewielu składników, ale całość jest warta zachodu. Naprawdę polecam Wam wykonanie tego ciacha, zwłaszcza przed weekendem, by móc się rozkoszować tym smakiem przy popołudniowej kawie czy herbacie.



Składniki do przygotowania ciasta na formę okrągłą, o średnicy około 20 cm:
  • pół szklanki kaszy jaglanej sparzonej wrzątkiem
  • 3 szklanki mleka roślinnego (u mnie ryżowe)
  • 1/4 szklanki wybranego słodziku (u mnie erytrytol)
  • 100 g (jedna tabliczka) gorzkiej czekolady (u mnie 85%)
  • 1 szklanka podprażonych na patelni orzechów laskowych
  • 1 szklanka migdałów
  • 1 łyżka kakao
  • pół szklanki namoczonych daktyli (ciepła woda, pół godziny)
  • 1-2 łyżki wody po moczeniu daktyli
  • szczypta soli
  • 3 łyżki oleju (u mnie rzepakowy)


Daktyle zalewam ciepłą wodą i odstawiam do namoczenia na co najmniej pół godziny. Do garnuszka wsypuję przelaną wrzątkiem kaszę jaglaną, dodaję szczyptę soli, do tego olej oraz słodzik. Całość zalewam 3 szklankami mleka roślinnego i gotuję na małym ogniu przez około 30 minut. Od czasu od czasu mieszam. 


Kasza jaglana sprawi, że "krem" w cieście będzie miał konsystencję budyniu. Czekoladowego budyniu. Czy może być coś lepszego? :)



Przygotowuję sobie orzechy. Orzechy laskowe wrzucam na gorącą patelnię i przez chwilę prażę, nada im to ciekawego, lekko "nutellowego" smaku, istne niebo w gębie! Migdały zostawiam takie, jakie były.


Weźmy się za przygotowanie spodu. Do malaksera z ostrzem "S" wrzucam orzechy, kakao oraz odrobinę soli. Wszystko blenduję przez około 5-6 sekund. Gdy całość jest zblendowana do orzechów z kakao dodajemy namoczone daktyle oraz 1-2 łyżki wody. Wszystko ponownie blendujemy. Gdy idzie zbyt opornie można dodać jeszcze łyżkę wody po moczeniu daktyli, ale nie ma co przesadzać! Spód ma być dość suchy, za to krem będzie naprawdę wilgotny :)

Po ściśnięciu w dłoni masy na spód powinna ona zostać taka, jaka była, nie rozsypywać się, nie kruszyć. Gdy nadal się kruszy należy dodać jeszcze trochę wody po moczeniu daktyli.


Tortownicę wyściełamy papierem do pieczenia, masę na spód uklepujemy w formie, wykładamy są także na boki formy - to ważne! Rozkładamy masę spodu w miarę równomiernie. Tak przygotowaną formę wsadzamy do lodówki i zabieramy się za przygotowanie kremu.


Gdy gotowana kasza wchłonie większość mleka i będzie bardzo, bardzo miękka można zabrać się za blendowanie. Ściągamy ją z ognia i blendujemy na gładką masę bez grudek. Do gorącej kaszy dodajemy czekoladę połamaną w kostki.


Całość cierpliwie mieszamy do momentu rozpuszczenia się czekolady. Powstanie nam gęsty, czekoladowy aromatyczny budyń. Spód czekoladowego ciasta bez pieczenia wyciągamy z lodówki, do formy wlewamy przygotowany krem.


Całość odstawiamy do wystygnięcia, a później wsadzamy do lodówki na co najmniej godzinę. Dzięki temu nasz krem stężeje.


Ciasto wyciągam z formy i kroję na kawałki. Ciasto z góry można z powodzeniem udekorować cukrem pudrem, startą na tarce czekoladą lub plasterkami bananów - wszystko zależy od Waszej inwencji twórczej.


Po odstaniu w lodówce krem tężeje, co widać na zdjęciu powyżej. Przepis jest w pełni bezglutenowy, wegański i wcale nie wymaga tak sporo pracy. Czekoladowe ciasto bez pieczenia wręcz rozpływa się w ustach!

środa, 6 marca 2019

Cześć!

Czas na słodkości, które wręcz rozpłyną się w Waszych ustach! O kulkach mocy pisałam już dość dawno - cały wpis dostępny tutaj. Dzisiaj mam dla Was nieco odmienioną wersję daktylowych kulek mocy, które niesamowicie przypadły mi do gustu!


Do przygotowania daktylowych kulek mocy potrzebne będą:

  • garść suszonych daktyli
  • wrzątek do zalania daktyli
  • około 2 łyżki kakao
  • łyżka płatków owsianych
  • 2 łyżki płatków gryczanych nieprażonych
  • 2 łyżki wiórków kokosowych
  • łyżeczka nasion chia
  • łyżeczka babki płesznik
  • garść dowolnych orzechów (u mnie migdały, orzechy laskowe i orzechy włoskie)
  • opcjonalnie kopiasta łyżeczka odżywki białkowej (u mnie białko konopne)

Tak naprawdę tymi składnikami "sypanymi" możecie dowolnie żonglować. Nie ma tutaj jednej wyznaczonej zasady dla komponowania takich kulek. Ja wykorzystałam to, co akurat miałam pod ręką i co chciałam wykorzystać. Możecie dodać mniej, lub więcej składników, możecie zmieniać proporcje. 

W pierwszej kolejności zalejcie daktyle gorącą wodą, na około 15-20 minut. Zostawcie je do namoczenia. Po tym czasie odsączcie z wody (ale nie wylewajcie jej!) i przełóżcie do naczynia blendującego. Możecie to zrobić blenderem ręcznym lub malakserem z ostrzem "S". Do naczynia z daktylami dorzucam dwie łyżki kakao, dodaję trochę wody po moczeniu daktyli i blenduję do uzyskania gładkiej konsystencji.


W malakserze z ostrzem "S" umieszczam wiórki kokosowe, mieszankę orzechów, białko konopne.


Do tego wszystkiego dorzucam płatki gryczane i owsiane, nasiona chia, sezam, babkę płesznik.


Całość blenduję przez około 4 sekundy - naprawdę tyle wystarczy! Nie blenduję całości na pył, bo chcę, by pod językiem orzechy i inne ziarna były wyczuwalne. 


Zblendowane daktyle z kakao i wodą umieszczam w misce. Dosypuję stopniowo suche składniki i mieszam do uzyskania pożądanej konsystencji. Suchych dodatków dorzućmy sporo - kulki nie powinny rozpadać się w dłoniach, powinny być wilgotne, ale nie klejące się do rąk. Sami wyczujecie, kiedy przestać dosypywać naszą mieszankę. 

Jeśli zostanie Wam pewna ilość suchych składników z powodzeniem możecie je umieścić w słoiczku i trzymać w suchym i chłodnym miejscu. To będzie idealny dodatek do sałatek, deserów, owsianek, naleśniczków, placuszków i wszystkiego, czego tylko zapragniecie. 


Masę nakładam łyżeczką na dłoń i formuję kuleczki. Całość wsadzam do szczelnego pojemnika i przechowuję w lodówce do tygodnia. Nie miałam niestety czasu na większe dekoracje, ale takie kulki z powodzeniem można obtoczyć w kakao, wiórkach kokosowych, maku i innych dodatkach!


Daktylowe kulki mocy świetnie sprawdzą się jako przekąska w pracy, szkole, jako przekąska w podróży czy dodatek do popołudniowej kawy/herbaty. Zakochacie się w możliwościach, jakie dają Wam daktyle!